ParaMythology

Pełna wersja: Nie do wiary!
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Jako iż mam przy sobie kilka egzemplarzy FAKTORA X chciałbym przedstawić historie opisane w tym piśmie pod tytułem Nie do wiary. Zdarzenia te faktycznie miały miejsce w rzeczywistości i nie jest to po prostu wyobraźnia Mruga2


Seans w sądzie

Powrót ze Świata umarłych nabrał zupełnie nowego znaczenia w trakcie wstępnego przesłuchania w sprawie o zniesławienie, jakie w czerwcu 1995 roku odbyło się przed sądem w Payson w Arizonie. Sędzia Michael Flournoy zgodził się na przyciemnienie świateł w sali rozpraw i pozwolił świadkowi Trinie Kamp "wywołać" ducha Pahlvona Durana, duchowego przywódcy kościoła pani Kamp - Kościoła Nieśmiertelnej świadomości. Zmarły przed pięciuset laty dr Duran miał przekonać miejscowe małżeństwo do odwołania kąśliwych uwag na temat jego kościoła. Sędzia Flournoy zgodził się na seans, ponieważ miał nadzieję, że pani Kamp wycofa skargę, jeśli Duran przemówi.

Pomocna Dłoń

Sierżant Bob Mann z brytyjskiej ochotniczej armii rezerwowej brał udział w wyprawie na szczyt Kinbalu we wschodniej Malezji w 1994 roku. Grupa Manna zgubiła się w dżungli i kiedy już wydawało się, że odnaleźli drogę, sierżant Mann poślizgnął się i upadł na swoją maczetę, raniąc się w dłoń tak głęboko, że nieomal odciął sobie dwa palce.

Mimo opatrunku, rana wkrótce została zainfekowana, pojawiła się gangrena i Mann obawiał się, że straci rękę. Po ośmiu dniach udało im się dotrzeć do małej, zagubionej w górach wioski. Bob stracił przytomność. Miejscowa znachorka włożyła jego gnijącą rękę do garnka, do którego wcześniej wrzuciła mięso węża, zwierzęce kości i zioła. Po 20 min. infekcja zniknęła, a rana zaczęła się zabliźniać.

Odżywka mądrości

Jak donosi The Economist, po 30 latach uporczywych badań, japońskiemu naukowcowi Yoshiro Nakamatsie udało się odkryć przepis na pożywkę dla mózgu. Według autora przepisu, jedząc specjalne "ciasteczka mądrości" stajemy się mądrzejsi niż dotychczas, a jeśli przy tym nie będziemy sobie żałować seksu i zabawy, to powinniśmy dożyć 144 lat. Zapaleńcy mogą też skorzystać z innych wynalazków Nakamatsy: wyposażonych w sprężyny butów do biegania, czy erotycznej zabawki o wdzięcznej nazwie "dysza miłości".

Wychowani przez zwierzęta

Zdziczałe dzieci - wychowane przez zwierzęta w lesie - odnajdywano na całym świecie. Ich opisy są zdumiewające:
  • Czteroletni Berci Kutrovics z Węgier, którym opiekowały się psy państwa Kutrovicsów chodził tylko na czworakach, wąchał jedzenie zanim wziął coś do ust i spał w kącie, zwinięty w kłębek.
  • W 1973 roku w dżungli Sri Lanki znaleziono 12-letniego chłopca. Wychowany przez małpy, chrząkał, skamlał, poruszał się na czterech kończynach i siadał zupełnie jak małpa.
  • W latach 40. XX wieku na Pustyni Arabskiej znaleziono chłopca żyjącego z gazelami. Nauczył się biegać tak szybko, jak jego "przybrani rodzice".

Uprzątanie duchów

W Nowym Jorku nieomal na każdym rogu znaleźć można sklep z magicznymi akcesoriami i podręcznikami dla początkujących mediów. Ostatnio jednak, jak donosi Elle, pojawił się zupełnie nowy rodzaj usług: "oczyszczanie domów ze złych mocy". Eleni Santoro wykorzystuje swój talent do neutralizacji złej aury w nawiedzonych domostwach, przywracając je do równowagi energetycznej. Koszt takiego zabiegu waha się pomiędzy 300 a 2500 dolarów, w zależności od skali problemu.
Specjalnością pani Santoro są domy, w których ktoś umarł, oraz te, których mieszkańcy ciągle się ze sobą kłócą.


Przypuszczam, że ostatnia historyjka może być zapoczątkowaniem działań, które dzisiaj znamy jako "polowanie na duchy". Ciekaw jestem, czy naprawdę to był początek, czy tylko bardziej zarobkowe polowanie Mruga2
To ja też coś dorzucę, z innego źródła Happy

Zaginięcie batalionu z Norfolk
[Obrazek: vth_425.jpeg]

Desant sił alianckich na półwysep Gallipoli w 1915 roku, podczas I wojny światowej, okazał się całkowitą klapą. W walkach o turecki przyczółek zginęło ponad 30 tysięcy żołnierzy, los wielu innych na zawsze pozostał nieznany. Doszło też do wydarzenia przeczącego zdrowemu rozsądkowi. Jeden z nowozelandzkich batalionów biorących udział w bitwie rozpłynął się ponoć w powietrzu. Według świadków pochłonęła go tajemnicza mgła.

Historia ta wyszła na jaw dopiero podczas obchodów 50. rocznicy walk o Gallipoli. Wówczas to trzej weterani wojenni zdecydowali się ujawnić szokującą prawdę o zniknięciu całego batalionu w czasie I wojny światowej.

Zgodnie z ich relacją, 21 sierpnia 1915 roku uwagę żołnierzy przykuło kilka nietypowych, jasnoszarych chmur w kształcie bochenków chleba. Zwłaszcza jedna z nich była dobrze widoczna. Miała około 245 metrów długości, 65 metrów wysokości i 60 metrów szerokości. Była bardzo gęsta, jej struktura wyglądała na zwartą. Znajdowała się kilometr od nowozelandzkiego regimentu.

Jeden z trzech świadków, który podpisał się pod oświadczeniem, były saper Frederick Reichert stwierdził, że niemal 300 żołnierzy tworzących 4. batalion pułku Norfolk pod osłoną mgły wmaszerowało tego dnia do wnętrza owej chmury, gdy ta znalazła się wystarczająco nisko. „Jakąś godzinę później, gdy ostatni z szeregu wszedł w chmurę, ta wzniosła się powoli, podobnie jak mgła i powoli dołączyła do innych chmur. (…) W przeciągu około trzech kwadransów wszystkie znikły z pola widzenia” – zakończył relację Reichert.
W opowieści tej nie wszystko się zgadza. Zniknął nie 4. a 5. batalion pułku Norfolk i nastąpiło to najprawdopodobniej nie 21 a 12 sierpnia. Ponadto w 1919 roku odkryto na jednej z miejscowych farm masowy grób 180 żołnierzy, z których 2/3 stanowili członkowie zaginionego 5. batalionu.

Nie zmienia to jednak faktu, że los pozostałych osób z tej formacji do dziś pozostaje nieznany. Wielu niezależnych badaczy wierzy, że część nowozelandzkiego pułku Norfolk została uprowadzona przez UFO. Jeszcze inni uważają, iż przenieśli się do sąsiedniego, alternatywnego wymiaru. Być może jest to tylko kolejna wojenna legenda, wymysł emerytowanych weteranów szukających rozrywki. Nie można jednak całkowicie wykluczyć, że w sierpniu 1915 roku w Gallipoli miało miejsce zjawisko wymykające się racjonalnym tłumaczeniom.


Twarze z Belmez
[Obrazek: 20060510024717.jpg]
[Obrazek: 52d6bfb4856bcd10ce120f405276dc22f8f.gif]

To jedna z najbardziej niezwykłych i budzących grozę tajemnic XX wieku. W 1971 roku w jednym z domów w andaluzyjskiej miejscowości Belmez, na kamiennych ścianach i betonowej podłodze zaczęły nagle pojawiać się wizerunki twarzy. Zjawisko trwa niemal nieprzerwanie aż do dziś. Mimo że sceptycy od lat próbują dezawuować paranormalny charakter fenomenu, żadne z przytaczanych przez nich tłumaczeń nie znalazło potwierdzenia w faktach.

Wszystko zaczęło się w sierpniu 1971 roku w domu Marii Gomez Camara przy ulicy Rodrigueza 5. Na początku na podłodze pojawiła się plama. Wkrótce zaczęła ona zmieniać kształt, formując się w oczy, nos i usta mężczyzny. Po kilku dniach można było już wyraźnie dostrzec rysy twarzy. Nie minęło kilka tygodni, a pojawił się kolejny portret. Jakby tego było mało, wkrótce obok niego zaczął powstawać następny.

Belmez to mała miejscowość, więc wkrótce o „domu twarzy” zaczęło być głośno już w całej okolicy. Obserwatorzy zwracali uwagę na zmieniającą się mimikę „uwięzionych” w betonie ludzi i ich martwe, budzące lęk oczy. Powstawaniu każdego wizerunku towarzyszył taki sam proces: przez kilka dni obraz wyostrzał się, nabierał wyrazistych kształtów, po czym bladł i znikał, a jego miejsce zajmowały kolejne.

Wkrótce postanowiono rozebrać podłogę. Podczas remontu okazało się, że pod posadzką spoczywały niezidentyfikowane kości. Nie pomogło jednak ani pochowanie szkieletów, ani przebudowa podłogi. Twarze z Belmez nadal się manifestowały.

[Obrazek: 20060510024802.jpg]
Najprostszym i najpopularniejszym wyjaśnieniem całego zjawiska były mediumiczne zdolności pani Gomez, zwłaszcza że wizerunki zdawały się później „przemieszczać” wraz z nią. Wilgotny beton stanowił materiał, przez który materializowała się niezwykła psychiczna energia właścicielki domu. Jednak poltergeisty nie przestały się pojawiać nawet po jej śmierci.

Słynny badacz zjawisk niewyjaśnionych Hans Bender, który na miejscu robił badania, nie znalazł żadnej przyczyny powstawania portretów. W czasie rutynowych nagrań zidentyfikowano jednak głos, jakoby mówiący, że jest to brama piekielna. Mimo tego zainteresowanie fenomenem z Belmez powoli przycichło. Tymczasem twarze pojawiają się nadal (choć rzadziej i mniej intensywnie), a ich natury i pochodzenia nie wyjaśniono do dziś.


Tajemniczy Nefilim

Żaden z biblijnych passusów nie budzi tyle kontrowersji co wzmianka o olbrzymach, którzy zasiedlali Ziemię w czasach przedpotopowych. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że równocześnie ze zwykłymi ludźmi żyły kiedyś inne istoty myślące i czujące, zupełnie różniące się od homo sapiens budową?

W Księdze Rodzaju możemy przeczytać: „Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały, (…) A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w dawnych czasach”.

Cała historia opisana jest w zaledwie 24 wierszach i sprawia wrażenie, jakby w Biblii znalazła się przez przypadek, cudem uniknąwszy losu wielu innych fragmentów i pism, uznanych za apokryficzne. Znacznie szerzej losy Nefilim, jak nazwano po hebrajsku gigantów, opisano w odrzuconej przez Kościół Księdze Henocha (pradziada Noego), uważanej przez niektórych za najstarszy manuskrypt świata. Wątek zstąpienia aniołów i ich kontaktów z ludźmi został zaprezentowany w niej bardzo szczegółowo.

Aniołów, których zauroczyły piękne ziemskie córki, było dwustu. Zstąpili oni na górę Hermon, następnie związali się przysięgą, wybrali sobie po jednej ziemskiej kobiecie, po czym: „zbliżyli się do nich i współżyli z nimi jak mąż i żona; nauczyli je czarnoksięstwa i zapoznali z właściwościami korzeni i drzew. I kobiety te poczęły i urodziły olbrzymów”. Byli oni wysocy na trzy tysiące łokci. Ponieważ ludzie nie potrafili ich wyżywić, ci zwrócili się przeciwko nim.

Według Biblii Nefilim zostali zgładzeni w potopie. Apokryficzna Księga Jubileuszów podaje, że olbrzymi zabili się sami po tym, jak Jahwe zesłał na nich boski szał. Jeszcze inna wersja głosi, że jako istoty nie z tego świata nie umarły, tylko pozbawiono je powłoki cielesnej, dlatego też Nefilim do dziś żyją pośród nas jako złe duchy.


Człowiek-ćma

Pojawił się znikąd w Wirginii Zachodniej (USA) w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jego natury ani celu wizyty nigdy nie odkryto, wszedł jednak na stałe do amerykańskiego folkloru i przez kilkanaście miesięcy budził w okolicy niezdrowy, hipnotyczny wręcz lęk. Posiadał nadnaturalne zdolności i w niczym nie przypominał jakiegokolwiek znanego stworzenia. Nazwano go Mothmanem – człowiekiem-ćmą.

Pierwsze obserwacje tej tajemniczej istoty miały miejsce już w 1961 roku, jednak najsłynniejsze ze spotkań z Mothmanem odnotowano w okolicy miasteczka Point Pleasant na przełomie 1966 i 1967 roku. Pewnego jesiennego wieczoru mieszkającemu tam Newellowi Partridge’owi niespodziewanie zgasł odbiornik telewizyjny. Gdy po chwili samoczynnie się włączył, na ekranie pojawił się obraz rybich ości, któremu towarzyszyło buczenie generatora prądu. Na zewnątrz zaczął ujadać niemiecki owczarek gospodarza. Gdy ten wyjrzał przez okno, by sprawdzić, co tak niepokoi czworonoga, zauważył dwa czerwone, intensywne światła.

Dopiero po chwili mężczyzna zorientował się, że patrzy w oczy najdziwniejszego stworzenia, jakie kiedykolwiek widział. Jednocześnie zdjął go paraliżujący strach, uniemożliwiający jakąkolwiek interwencję. Partridge przeczekał noc ze strzelbą w ręce. Rano nie było jego psa. Wokół stodoły znalazł tylko ślady owczarka, świadczące o tym, że biegał tam bez ładu i składu.

Relację mężczyzny można by uznać za epizod, gdyby tego samego wieczora identycznej istoty nie dostrzegły dwie młode pary, jadące nocą samochodem w pobliżu opuszczonej fabryki trotylu. Ludzie ci także zauważyli intensywne, jarzące się w ciemnościach niczym żarówki czerwone światła. Postać tę opisali jako stworzenie „przypominające człowieka, ale większe, wysokie może na dwa metry, z dużymi skrzydłami złożonymi na plecach, bez ramion i bez głowy, poruszające się niezgrabnie niczym pingwin”.

Przez kolejnych kilka tygodni człowieka-ćmę widywano w pobliżu fabryki trotylu znacznie częściej. Niektórzy świadkowie mówili, że weszli z nim w kontakt podprogowy i usłyszeli przepowiednie dotyczące zamachu na Roberta Kennedy’ego czy też zawalenia pobliskiego mostu w Point Pleasant. Okoliczne dzieci opowiadały o snach, w których występował anioł ze świecącymi czerwonymi oczami, a w telefonach, radiach i telewizorach słyszano szmery i zniekształcone głosy.

Most w Point Pleasant rzeczywiście runął 15 grudnia 1967 roku, grzebiąc pod gruzami 46 osób. Od tej pory Mothmana nikt już więcej nie widział.


Niezwykły lot Lindbergha

Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że podczas słynnego lotu amerykańskiego pilota Charlesa Lindbergha wydarzyło się coś niezwykłego, co wykracza poza normy racjonalnego poznania świata. Krytycy utrzymują, że słowa wypowiedziane przez lotnika po szczęśliwym lądowaniu były efektem złudzenia, któremu uległ zmęczony umysł. Wiele wskazuje jednak na to, że na pokładzie, nomen omen, Ducha St. Louis, miało miejsce niecodzienne zjawisko.

Lindbergh był zmęczony i zdezorientowany. Od chwili, w której podjął się karkołomnego zadania przelecenia jako pierwszy człowiek samotnie przez Atlantyk, minęło już 25 godzin, tymczasem na horyzoncie nadal nie było widać żadnego skrawka europejskiej ziemi. Było to 21 maja 1927 roku, mimo to cały kadłub samolotu był oblodzony, a pilot miał ogromne trudności z nawigacją. Dodatkowo, w wyniku braku snu od 48 godzin, pojawiły się u niego kłopoty z koncentracją. Sytuację komplikowała też mgła. Wówczas Lindbergh zapadł w sen.

Gdy po chwili się zbudził, jego umysł został wprowadzony w niezwykły trans. Jak sam wspominał: „Czaszka stała się jednym wielkim okiem, które widziało naraz wszystko”. Na pokładzie samolotu znalazło się nagle tysiące eterycznych, przezroczystych postaci. Amerykanin określił je mianem przyjaznych duchów, gdyż jak uznał, to ich wskazówki pozwoliły mu pozbyć się lodu z kadłuba, dokonać nawigacyjnych korekt i skierować awionetkę na właściwy kurs. „Te fantomy mówiły ludzkim głosem” – powiedział potem Lindbergh. „Były zbudowane jakby z pary, mogły pojawiać się i znikać w dowolnym momencie oraz przenikać ściany (…). Dyskutowały problemy nawigacyjne i przekazywały wiadomości o stopniu ważności nieosiągalnym w zwyczajnym życiu” – dodał.

Pilot osiągnął swój cel, docierając szczęśliwie do Paryża o 22.34, po trwającym 33 godziny locie. Na jego drodze wszędzie stali wiwatujący ludzie, trasę Ducha St. Louis specjalnie oświetlano. Śmiałek został bohaterem po obu stronach Atlantyku. Jego niezwykłe życie było od tej pory źródłem zainteresowania mediów, polityków i... badaczy „nieznanego”. W końcu do dziś nie udało się jednoznacznie odgadnąć, kim były słynne „przyjazne duchy”, które asystowały mu w ostatnich godzinach przełomowego lotu. Lindbergh określił je jako „osoby przypominające mu starych znajomych, spotkanych po latach rozłąki lub znanych w poprzednim życiu”.


Niebo w Norymberdze
[Obrazek: witches15.jpg]
Do dziś można podziwiać rycinę autorstwa XVI-wiecznego architekta Hansa Glasera, przedstawiającą niezwykły obraz nieba nad Norymbergą dnia 4 kwietnia 1561 roku. Jest to układ wielokolorowych kul, krzyży, tub i obiektów o ostrych krawędziach, przelatujących na tle pomarańczowego słońca w szalonym tańcu lub bitewnej zawierusze.

Zgodnie z relacjami świadków owego dnia o zmierzchu na niebie rozegrał się niewytłumaczalny, apokaliptyczny wręcz spektakl. Firmament przecięły dziesiątki sferycznych obiektów o barwie żółtej, czerwonej, zielonej, niebieskiej i czarnej. Towarzyszyły im szkarłatne krzyże i cylindry wypełnione świecącymi obiektami. Kilka takich elementów eksplodowało w powietrzu, spalając się do cna. Inne spadły nieopodal, wywołując panikę wśród mieszkańców. Dookoła słychać było odgłosy wybuchów i strzałów, jakby w pobliżu rozgrywała się wielka bitwa. Na samym końcu pojawił się ogromny czarny przedmiot w kształcie włóczni, którego przybycie oznaczało swoiste zawieszenie broni i koniec widowiska.

Pięć lat później o podobnym zdarzeniu informowano w szwajcarskiej Bazylei. Napisał o tym jeden z mieszkańców miasta – Samuel Coccius. Tym razem oprócz obiektów nieznanego pochodzenia na nieboskłonie wystąpiło drugie słońce, wprawiając miejscowych w nieopisaną trwogę. Owe wydarzenia odbierano bowiem jako przestrogę, a nawet znak końca świata lub boskiej kary za grzechy, która spotka całą ludzkość.

Wiele z wydarzeń tamtych czasów uważa się za legendy o niewielkim znaczeniu historycznym. Gazety jeszcze nie istniały, a rzekome zapiski o spektaklach na norymberskim niebie uchodzą za mistyfikacje mające na celu zastraszenie ówczesnych ludzi. Inne wyjaśnienie fenomenu podniebnej bitwy przynosi opis obchodów zakończenia wojny trzydziestoletniej z 1651 roku, kiedy to w Norymberdze urządzono pokaz chińskich sztucznych ogni. Może zatrwożeni mieszkańcy, po raz pierwszy mający do czynienia z fajerwerkami, uznali to za walkę sił nadprzyrodzonych, a złośliwy chochlik przestawił cyfry w dacie wydarzeń (1561 i 1651)?

Każde wyjaśnienie jest możliwe, ale żadne do końca satysfakcjonujące.


Eksperyment filadelfijski

Według tajemniczego Carlosa Allende, żołnierza amerykańskiej piechoty morskiej, w 1943 roku przeprowadzono udany zabieg teleportacji niszczyciela USS Eldridge. Użyto do tego najnowszych odkryć na temat jednolitej teorii pola. O ile jednak sam okręt zniknął i powrócił na swoje miejsce bez problemu, to niepożądane skutki dosięgnąć miały stacjonującą na nim załogę.

Cała historia wyszła na jaw dopiero w 1956 roku, kiedy badacz UFO, a dawniej astronom Morris Ketchum Jessup otrzymał list od mężczyzny podpisującego się pseudonimem Carlos Allende. Znajdował się w nim opis eksperymentu przeprowadzonego ponoć przez amerykańską armię w październiku 1943 roku, w którym na pokładzie okrętu wygenerowano jednobiegunowe pole magnetyczne. W jego wyniku statek okrył się szarą mgłą, a następnie przy oślepiającym błysku światła rozpłynął się w powietrzu.

Allende skupił się zwłaszcza na efektach, jakie całe zjawisko wywarło na załodze USS Eldridge. Pole wygenerowane wokół niszczyciela rozciągnęło się na obszar 100 metrów, zamazując kontury nie tylko statku, ale też marynarzy. Część z nich wydawała się rozpłynąć w powietrzu, inni zastygli w bezruchu. Po powrocie kilku z nich zwariowało, jeden zaczął przenikać przez ściany swojego mieszkania (sic!), dwóch uległo samospaleniu, a dwóch innych przeniosło się w przestrzeni do odległego baru Gin Mill, gdzie wywołali sprzeczkę, po czym rozpłynęli się w powietrzu.

W rewelacje Allende’a trudno było uwierzyć, jednak rząd amerykański nigdy jednoznacznie nie zdementował tych informacji. Co więcej, w posiadaniu Biura Badań Morskich USA znajdował się egzemplarz książki Jessupa Kwestia UFO z naniesionymi na marginesach notatkami, tak jakby tamtejsi naukowcy zajmowali się „na poważnie” technologiami innej cywilizacji.

Allende twierdził, że jednolitą teorię pola udało się odkryć dr. Franklinowi Reno, jednak osoby o takich personaliach nigdy nie zatrudniono ani w amerykańskiej armii, ani w podległych jej instytucjach naukowych, a zatem był to prawdopodobnie pseudonim. Nieoficjalnie w badaniach mieli też uczestniczyć Albert Einstein i Nicola Tesla, tego też nie udało się jednak potwierdzić. W 1959 roku Jessup niespodziewanie popełnił samobójstwo. Sprawa została oficjalnie „zamknięta”.


Taniec słońca w Fatimie

Od 13 maja 1917 roku trójce portugalskich dzieci w małej wiosce Fatima pokazywała się ponoć świetlista postać pięknej kobiety, która mówiła o sobie, że pochodzi z nieba i przekazywała informacje na temat przyszłości świata. Mimo iż oprócz Łucji, Hiacynty i Franciszka nikt jej nie mógł dojrzeć, ich wypowiedzi były na tyle spójne i intrygujące, że coraz więcej ludzi zaczęło interesować się całą sprawą.

Na październik „świetlista postać” zapowiedziała spektakl, którego świadkiem mieli być wszyscy zgromadzeni na polu Cova da Iria w pobliżu Fatimy. Zainteresowanie tym wydarzeniem było ogromne – przybyło przeszło 70 tysięcy osób. Początkowo nic nie zapowiadało „cudu”, padał deszcz. Nagle ciemne chmury zniknęły, a oczom zebranych ukazało się słońce. Rozpoczęło się najbardziej niesamowite widowisko naszych czasów.

Najpierw słońce zaczęło się obracać wokół własnej osi niczym wirujący bąk. Towarzyszyła temu feeria rozmaitych, zmieniających się jak w kalejdoskopie barw. Po chwili wszystko ustało, a za moment ponownie cały proces się powtórzył. Za trzecim razem coś się zmieniło. Ku przerażeniu gapiów słońce z niezwykłą prędkością zaczęło zmierzać w kierunku ziemi. Kiedy już wydawało się, że eksplozja jest nieunikniona, nagle cały fenomen ustał. Niebo było spokojne jakby nigdy nic. Powoli zasnuwało się chmurami, z których lada moment znów miał spaść deszcz.

Wydarzenia fatimskie najczęściej tłumaczy się w kategorii cudu. Są jednak teorie wspominające o tym, że świetlista postać była przybyszem z obcej cywilizacji lub wymysłem trójki pastuszków. Solarny fenomen z 13 października 1917 roku interpretuje się z reguły jako zbiorową halucynację lub niezwykły, acz całkowicie racjonalny, efekt pogodowy. Z drugiej strony wszystkie niemal przepowiednie, które piękna pani przekazała trójce młodych pastuszków, sprawdziły się. Objawienia dotyczyły m.in. II wojny światowej, reżimu komunistycznego w ZSRR, zamachu na papieża i rychłej śmierci Franciszka i Hiacynty. Łucja przeżyła ich o 85 (Hiacyntę) i o 86 lat (Franciszka).

Przemysław Nowakowski
źródło