ParaMythology

Pełna wersja: Krasnoluki są w kopalni w Wieliczce
Aktualnie przeglądasz uproszczoną wersję forum. Kliknij tutaj, by zobaczyć wersję z pełnym formatowaniem.
Krasnoluki są w kopalni w Wieliczce


Kulawy wojak był stajennym w jednej z podziemnych stajni dla koniec. Niegdyś służył za parobka u jednego z okolicznych gospodarzy, potem posłano go na wojnę z podwodą dla wojska i słuch o nim zaginął. Wrócił po kilku miesiącach bez koni i wozu, a do Egona pół sparaliżowany: powłóczył lewą nogą i w lewej dłoni nie miał dobrego chwytu. Gospodarz nie chciał go z powrotem przyjąć, więc wprosił się do kopalni – za stajennego. Zamieszkał kątem u jakiejś wdowy, która mu prała bieliznę i warzyła strawę, a sypiał na sianie w kopalni przy swoich koniach.

Koni miał jedenaście, to i było co koło nich robić, zaś najwięcej bodaj kłopotu było z ich pojeniem. Bydlę jest mądre – mawiał Wojtek – i słonej wody ani się tknie, już węchem wyczuje, że to nie to. Więc wodę pitną opuszczano szybem w bulgach, tj. skórzanych worach, i na dole wlewano do cebrów. Stamtąd trzeba ją było nosić w drewnianych konewkach na nosidłach zakładanych na barki. Średnio jeden koń wypijał do dwóch konewek dziennie, więc noszenie wody dzień w dzień po dziesięć razy, i to przy kulawym chodzie, dawało mu się we znaki.

Od jakiegoś czasu Wojtek zaczął odnosić wrażenie, że w jego stajni oprócz niego ,,urzęduje” ktoś obcy. Tu uprząż na konie ktoś za niego z pyłu solnego wyczyścił, to żłoby starannie posprzątał albo siano spod kopyt pozbierał, to znów konewki na wodę czysto wyszorował. A niemal zawsze działo się to nocy, kiedy spał przy swoich koniach. Zaciekawiło to Wojtka i postanowił czuwać jednej nocy.
Skończywszy obrządzanie zwierząt, Wojtek wylazł – jak mówił – na swoje ,,wyrko”, ułożył się na posłaniu tak, żeby widzieć stajnie, nakrył się kożuchem i udawał, że śpi. Konie chrupały jakiś czas siano, hurkotają łańcuchami od uzdy o krawędź żłobu, a potem jeden po drugim kładły się z ulgą na suchą ściółkę. Cisza i własne znużenie uśpiły Wojtka. Jak długo spał, nie wiedział. Musiał wszakże spać czujnie, bo w pewnej chwili posłyszał jakiś obcy szelest. Ocknął się, patrzy i nie wierzy oczom: na krawędzi długiego żłobu przysiadły, po dwa z każdego końca, jakieś kudłate stworzenia z ruchów podobne do małpiąt, a z twarzy do ludzi.

Wybierały ze żłobu garściami resztki obroku, wydmuchiwały z dłoni sieczkę i plewy, a owies zajadały ze smakiem, wypluwając łuski zupełnie jak chłopaki, kiedy jedzą słonecznika. Równocześnie kilka innych małpek grzebało się w resztkach siana pod żłobem.
-Krasnoludki chyba, czy co? – pomyślał Wojtek. Wyciągnął po cichutku spod kożucha rękę i powolutku podkręcił knot u stajennej latarni.

W miarę jak robiło się jasno, krasnoludki kurczyły się jakoś w sobie, aż stały się małe jak krety. Pochowały się przy ty przezornie i jedynie ich czarne ślepka świdrowały Wojtka z uwagą. Gdy się podniósł na swoim posłaniu, stworzenia dały nura i przepadły. – Trzeba je będzie oswoić – powiedział sobie Wojtek, po czym przygasił światło, naciągnął kożuch i niebawem zasnął.

Od tej pory zaczęła się Wojtkowa z krasnoludkami znajomość. Przynosił im w kieszeni to pszenicy, to otrąb, to kaszy z prosa, a czasem słonecznika. Maluchy wnet przestały się kryć przed nim – ba, zaczęły mu asystować przy każdym zajęciu. Była ich spora gromadka – osiem, dziesięć – a nie zawsze przychodziły jedne i te same. Mowy ludzkiej nie znały; porozumiewały się kiwaniem głową, potupywaniem nogami, a także mlaskaniem warg i mrużeniem oczu. Rozmawiały po prostu całym swoim ciałem. Z czasem Wojtek połapał się w ich gestach i minach, zaczął je naśladować, co maluchy kwitowały piskami radości. Same były bardzo pojętne, ruchliwe, sprytne i chętne do posług.

Jednego wieczoru krasnale, widząc jak Wojtek nosi i nosi wodę na nosidłach, pousiadały na snopkach słomy i długo, długo nad czymś debatowały. Kiedy Wojtek przyniósł kolejne dwie konewki, maluchów stajni nie było. Wróciły nad ranem, gdy już obrządzał konie. Były zmęczone, zadyszane, ale uradowane. Przyniosły skądś cztery spore bębenki jakich górnicy używali na wodę pitną dla siebie. Bębenki były pełne dobrej, świeżej wody. Wojtek zapytał ich na migi, skąd tę wodę mają. Gestami i mlaskaniem chciały mu to wytłumaczyć, ale że nie mógł zrozumieć, jęły go ciągnąć dokądś za rękawy i nogawki. Z trudem wytłumaczył im, że owszem, pójdzie z nimi, ale muszą zaczekać aż trybarze zabiorą konie do pracy.

Szli bardzo długo krętymi chodnikami, mniej więcej w kierunku wschodnim, Wojtek, mimo sztywnej nogi, stawiał wielkie kroki. Krasnale biegły przed nim wielce podniecone. W pewnym miejscu zboczyli z głównej drogi i weszli w ciasny chodnik pnący się zakosami w górę. Chyba już dawno nikt tędy nie chodził, gdyś od stropu zwisały tu i tam długie sople z soli, o której Wojtek zawadzał głową. Za jednym z kolejnych zakrętów chodnik był tak zgnieciony, że Wojtek musiał położyć się na brzuchu, by przeczołgać się pod zawaliskiem. Wnet potem przedostali się na podłużną szerzynę.

Było to niewielkie wgłębienie w spągu, coś w rodzaju niecki, starannie na dnie i po brzegach wylepionej gliną. W ścianie zbudowanej nie z soli, a z iłu, tkwiła wprawiona rynienka z kory, którą spływała do niecki czyściutka woda, ciurkając z cicha. Wgłębienie mogło pomieścić co najwyżej dwie konewki wody. Toteż przelewała się ona przez rowek brzegu, wpływała do drugiego korytka, a o parę kroków poniżej wpadała w szczelinę i ginęła z oczu.

Wojtkowi nie były dziwne podziemne źródła – wszak w kopalni wszędzie ich pełno. Idąc za pierwszym odruchem, Wojtek spróbował wody. Spróbował i zdziwił się mocno: woda była zimna, czysta i zupełnie niesłona…. Krasnale wlepiły w niego swoje skrzące ślepka i bacznie śledziły co on robi. On zaś nałożył wody do bębenka, przyłożył sobie jego Dziubek do ust i pił – ku uciesze skrzatów – smakując, jakby to było piwo. Następnie napełnił wszystkie cztery bębenki, przewiesił je sobie przez plecy, bo dla krasnali były stanowczo za ciężkie i ruszyli w drogę powrotną. Już niedaleko stajni krasnale odmeldowały się i poszły za swoimi sprawami.

W pobliży szybu ,,Seraf’ Wojtek napotkał sztygara. Przystaną, pozdrowił go wedle zwyczaju, robiąc mu wolne przejście. Ale oku sztygara nie uszedł fakt, ze kulawy Wojtek po obu bokach niesie po dwa bębenki. Zatrzymał się i zapytał Wojtka skąd i dokąd idzie. Chcąc nie chcąc Wojtek opowiedział po prostu, że odkrył w kopalni czystą, ,,słodką” wodę, a bębenki wypożyczył, żeby wszyscy mogli spróbować jaka jest dobra. Napomknął też, że drogę wskazały mu skrzaty, ale sztygar puścił to mimo uszu.

Poczciwy Wojtek ani nie przypuszczał jak poważnego dokonał odkrycia. W kopalni pracowało w kilkadziesiąt oni i dostawa do nich pitnej wody stanowiła nie lada kłopot. Okazało się, że znalezione źródło ma sporą wydajność, a znajduje się w rejonie komór ,,Tarasy”. Nie minął rok, a w ich pobliżu urządzono w pustych komorach duże stajnie, w których zmieściły się również konie obsługiwane przez Wojtka. Ów kręty, pnący się w górę zakosami chodnik, którym prowadziły go niegdyś dobre duszki kopalni, poszerzono i podwyższono, a spąg odcinkami wymoszczono dylami, ażeby konie mogły tamtędy wygodniej przechodzić.

I tak powstał pierwszy odcinek znanej wszystkim w kopalni ,,końskiej drogi” wiodący od stajen do wodopoju u ,,słodkiego źródła”.